Castlevania: Circle of the Moon - Echo
Pierwszym takim tytułem był wydany w 2001 roku na Gameboy Advance Circle of the Moon, który jest tematem głównym tej recenzji.
Zanim zacznę omawiać fabułę, to muszę koniecznie nadmienić, że jest ona całkowicie niekanoniczna względem innych tytułów, więc nie ma o niej żadnego słowa w rozwalonej do granic możliwości i stojącej logiką na poziomie The Legend of Zelda chronologii.
Jest rok 1830. W starym, austriackim zamku, czciciele ciemności (nazwa wyjęta z opisu gry) szykują się do wskrzeszenia Lorda Ciemności, Draculi. Łowca wampirów, Morris Baldwin oraz jego uczniowie, Hugh Baldwin i Nathan Graves, którym też przyjdzie nam kierować, usłyszeli o ich zamiarach i postanowili udać się do fortecy w celu powstrzymania rytuału. Przybywają jednak za późno i Camilla, sługus Draculi kończy rytuał. Morris zostaje uwięziony, a jego uczniowie przez całą grę próbują go uwolnić oraz pokonać Lorda.
Fabuła jest niezła i całkiem ciekawa, ale nie zapominajmy, że piszę o serii, w której główny zły zmartwychwstaje ok. 20 razy, a dialogi często są niepotrzebnie teatralne.
Zmiany możemy odczuć już po wykonaniu pierwszego kroku, ponieważ bieg aktywujemy po dwukrotnym przyciśnięciu przycisku chodu, co znacznie zmienia dynamikę gry. Podobnie jest ze skokami, po wykonaniu których o wiele szybciej wracamy na ziemię (załamanie grawitacji w zamku Draculi?). Skakanie na szczęście jest identyczne jak w SOTH i problemy z lat 90. są już tylko pieśnią przeszłości. Bicz stracił całkowicie jakąkolwiek fizykę, jednak twórcy pokusili się o dodanie innego i jeszcze ciekawszego elementu, jakim są karty.
Karty zdobywamy z poległych przeciwników, ale jeśli nie mamy ochoty ich zbierać to zawsze na początku gry możemy wpisać kod "FIREBALL", który na starcie automatycznie odblokuje całą zawartość. Karty dzielą się na dwie sekcje: akcja i atrybuty. Możemy je dowolnie łączyć, dzięki czemu otrzymamy naprawdę przydatne bonusy np. zamrażający bicz czy współczynnik obrony zwiększający się z % odkrytego zamku.
Co do zamku, to jest on skonstruowany podobnie jak ten z SOTH, tyle że o wiele częściej będziemy używać ruchów pobocznych, takich jak szybkie wzbicie się w górę czy wślizg.
Zrezygnowano z pieniędzy jak i sklepikarza, co mnie zaskakuje, ponieważ był on bardzo dobrym elementem w grze. Jego brak sprzyja również poziomowi trudności, który jest wyższy, ale nie jest to poziom liniowych odsłon. Bronie poboczne również tu są bez ulepszeń, aczkolwiek każda zebrana działa tak, jak ulepszona na na max z poprzednich części, czyli np. krzyż - boomerang od razu strzela 3 pociskami.
Po fizyce bicza została jej namiastka w formie animacji kręcenia nim, lecz stracił on na użyteczności.
Walczyć nim będziemy oczywiście z potworami, a oprócz starych znajomych, to znajdziemy tu sporo nowych potworów, których design ma bardziej przedstawiać powykręcane monstra niż poukładane szkielety czy nietoperze, co widać nawet po ostatecznej formie finałowego bossa, Draculi.
Co do Bossów, to są naprawdę solidnie wykonani. Areny są duże, z platformami, a sami adwersarze często używają gamy własnych ataków, dzięki czemu tak łatwo się nam nie poddają. Jedynym minusem jest to, że nie widać pasków życia bossów, a tę dziwną modę rozpoczął właśnie SOTH z nieznanego mi powodu.
Grafika jest dość mroczna, jednak widać, że są to dopiero początki GBA, co najbardziej czuć w animacjach, które są mocno ubogie.
Sprite'y są nieźle wykonane, ale prawdziwy poziom pokażą w następnych częściach trylogii GBA.
Nie sposób za to nie pochwalić muzyki, która bardziej przypomina dynamiczne utwory grozy, co dodaje grze unikatowego klimatu. Jest on dość krótki, ale starcza i męczy w czasie gry, który wynosi ok. 7 godzin.
Eksploracja jest odrobinę zubożona, przez brak innych broni oprócz bicza, choć rekompensują nam to znajdźki zwiększające życie i amunicję, ponieważ ze względu na wysoki poziom trudności rzeczywiście nam się przydają.
Zabrakło tutaj przemieniania się w zwierzęta, ale za to mamy szereg ruchów, które starają nam się wypełnić tę dziurę np. odbijanie się od ścian, wyżej wspomniane wybijanie się itd.
Nie zabrakło także kilku prostych zagadek środowiskowych, które wymagają chwili pomyślenia.
Ze względu na to, że nie ma sklepikarza, mikstury leczące zdobywamy z niektórych potworów, co sprawia, że mikstury te jak i inne zobaczymy tylko kilka razy w całej grze. Na szczęście, twórcy wycofali się z tego pomysłu i w przyszłości sklepikarz w takie czy innej formie będzie mógł z nami dzielić się swoimi dobrami.
Podsumowując, Circle of The Moon był dobrym startem na nowej konsoli, a prawdziwe dzieła miały się ukazać już niedługo.