Red Dead Redemption - Upadek
Prawie wszystkie filmy ukazujące tę epokę skupiają się głównie na czasach jej świetności, a co za tym idzie - zupełnemu odcięciu się od współczesności i trwaniu w kompletnym bezprawiu. Podobnie jest z grami, które zazwyczaj kurczowo trzymają się zasad Spaghetti Westernów niż czegoś bardziej realistycznego, lecz nie zmienia to faktu, że niektóre z nich robią to świetnie.
Rockstar Games w przerwie między wydawaniem kolejnych prostych gangsterskich opowieści postanowiło wypełnić tę niszę obiektem tej recenzji.
Red Dead Redemption, bo on nim mowa, to zdecydowanie najbardziej ambitny ze wszystkich komputerowych westernów, ponieważ próbuje on przybliżyć nam upadek całej epoki dzikiego zachodu, która jest chłonięta przez postęp oraz ujarzmiana przez agentów FBI, którzy zadają jej powolne, acz śmiertelnie ostateczne ciosy.
Pierwsze, co przykuwa uwagę gracza i nie daje jej sobie odebrać, to skala całego przedsięwzięcia, która jest oczywiście stałym punktem programu gier samozwańczych rockowych gwiazd.
O ile grając w kolejne części GTA mamy wrażenie, że bierzemy udział w szwankującej symulacji Matrixa, co możemy zauważyć w ciągłych spacerach klonów, nieskrępowanych niczym ludobójstwach i fabułach popadających w autoparodię (tego ostatniego niestety RDR nie uniknęło), to Red Dead pozwala nam poczuć się jak prawdziwy mieszkaniec dzikiego zachodu. Wszechobecna pustka, niewielka aglomeracja, połacie terenu nietknięte ręką człowieka właśnie doskonale wpasowują się w te realia, pozwalając stworzyć jeden z najbardziej wiarygodnych otwartych światów w grach.
Aby jeszcze bardziej wzmocnić wrażenie świata przedstawionego, możemy spotkać na swojej drodze wiele losowych zdarzeń. Jako główny bohater, John Marston, możemy dołączyć się do kilku osób, które rozbiły obóz na polanie, usiąść i wsłuchać się w ich rozmowę. Częściej na swojej drodze raczej spotkamy mniej gościnne osoby, które wołaniem o pomoc zapędzą nas w zasadzkę, ukradną konia czy oddadzą kilka ostrzegawczych strzałów w naszą twarz.
Często też natrafimy na krótkie zadania poboczne, polegające na pomaganiu mieszkańcom tej krainy poprzez ratowanie ich ze strzelaniny, znajdywanie zapasów, zwracając konia czy ratując z innych opresji.
W grze zawarty jest również system honoru oraz sławy i jeśli ten drugi pasek będzie wysoki, to pojawią się śmiałkowie, którzy będą chcieli nas pokonać w honorowym pojedynku. Zmienne te modyfikują się w zależności od naszych czynów i mogą przynieść nam plus jak i minusy.
Przechodząc w końcu do esencji gry, czyli samej opowieści, to wchodzimy w buty Johna Marstona - byłego człona gangu Dutcha, który efektownie terroryzował dziki zachód mordując z zimną krwią i obrabiając bank za bankiem, okazyjnie niszcząc co popadnie, co nie przeszkadzało mu w zasłanianiu się ideałami Robin Hooda. Zdradzony i pozostawiony na pastwę losu, przeszedł na stronę prawa osiadając się na farmie z żoną i dzieckiem prowadząc względnie sielskie życie farmera. Szybko zmienia się to w raz z przejęciem jego rodziny przez rząd USA.
Sam Marston również jest pod czujnym okiem agentów, a oni stawiają mu propozycję nie do odrzucenia, którą jest wytropienie starego znajomego z gangu, Billa Williamsona i oddania go w ręce agentów federalnych. Po jakimś czasie okazuje się, że to nie koniec zadania, bo lista wydłuża się o Javiera Escuella, a później dochodzi sam lider bandy, Dutch.
Każdy z kluczowych bohaterów dramatu, a nawet sam członek FBI staje się ofiarą upadającej epoki i zmieniających się nieubłaganie czasów. Szef szajki w kulminacyjnym momencie mówi nam wprost, że nie jest w stanie poddać się ani walczyć z nadchodzącymi zmianami. Agent federalny Edgar Ross nie pozostaje bez strat, ponieważ konająca epoka daje mu jeszcze o sobie znać. Sam John Marston nie otrzymuje tytułowego odkupienia po wykonaniu swojej misji ani po wykonaniu dziesiątek dobrych uczynków. Nadciąga ono dopiero, gdy sam kończy jako jedna ze swoich bezcelowych ofiar, tym samym stając przeszłością, z którą nie liczy się nadchodzący postęp.
Reszta świata również nie stoi w miejscu i szeryfowie posiadają coraz większą przewagę nad poukrywanymi gangami, próby przestępstw kończą się bezceremonialnymi strzałami w bandytów, a siła industrializmu zaczyna wychylać się zza wód.
Cóż, wypada skończyć te bajki o idealnym Red Dead Redemption i przejść do wad zaczynających się w samego działania twórców.
RDR często otrzymuje miano GTA na dzikim zachodzie, czemu się nie dziwię, ponieważ schematem tej serii Red Dead jest wręcz przesiąknięty, co nie wychodzi mu na dobre. Sam Marston jest momentami wręcz popychadłem, które stara się wykrzyczeć swoje racje, ale nic tym nie powoduje i wykonuje posłusznie wszystkie powierzone mu zadania. Dowódca meksykańskiej rewolucji to z kolei nieudany żart, który bez Marstona za wiele by nie osiągnął, co nie przeszkadza mu w ciągłym wodzeniu go po wszystkich zadaniach.
Najlepszą częścią skeczu jest sam główny bohater, który zarzeka się, że nie będzie brał udział w konflikcie, który przetacza Meksyk, ale co rusz wspiera strony konfliktu stając się popychadłem z nikłym charakterem.
Sam schemat zadań nie jest lepszy, ponieważ to klasyczne pogadaj, dojedź, ZABIJ. Z tym ostatnim mam największy problem, ponieważ w grze ścielimy trupem ogromne ilości przeciwników, co momentami zupełnie odbiera jej jakąkolwiek wiarygodność i immersje. O ile grając w Quake'a poddaję anihilacji setki przeciwników z wielką przyjemnością, to Red Dead w którym momencie mnie obrzydzał absurdalnymi hordami wrogów, które ginęły z naszych rąk. Nie wyobrażam sobie, że do pilnowanego przez policję miasta po cichu weszło ok. 40 bandytów oraz w to, że do pokonania jednego, starego bandyty powołano kilka sporych oddziałów amerykańskiej armii, którą wsparli agenci FBI z grupą Indian. W Westernie pt. Pistolet dla Ringa zdawało mi się, że liczba jednostek szturmujących jedno ranczo jest przesadzona, ale Rockstar zawyżył poprzeczkę na sam szczyt. Samo strzelanie jest porządnie zaprojektowane, bullet time (zwany tu Dead Eye) dodaje taktyki, szybkie egzekucje to udany pomysł, ale ujmując to w prostych słowach - co za dużo, to nie zdrowo.
Wracając jeszcze do interakcji ze światem, to szybko stają się one powtarzalne i męczące, psując całą pieczołowicie tworzoną iluzje.
Oprócz tego jest do wykonania kilka zadań pobocznych, w których twórcy pokazali kreatywność, której zabrakło w misjach głównego wątku. Jedno z nich polega głównie na rozmowie z kobietą leżącą przy drodze, która zarzeka, że nic jej nie jest, a drugie to ciąg małych zadań przeplatanych rozmowami z tajemniczym jegomościem, symbolizującym samego boga.
Do naszej dyspozycji mamy również lasso, które pozwala rozprawić się z bandytami w sposób w miarę pokojowy i zanieść ich do szeryfa, i otrzymać nagrodę. Posiada ono jednak jedną poważną wadę: Otóż, jeśli zarzucimy lasso na delikwenta i go z niego wypuścimy, to nagle dostaje on paraliżu i leży na ziemi, a jedyne co możemy w tym przypadku zrobić, to zastrzelić go. Najbardziej to denerwuje w misjach pobocznych, polegających na złapaniu bandyty żywego lub martwego, a za żywego oczywiście otrzymujemy więcej pieniędzy.
Muzyka pojawia się dość rzadko, ale jak już ją usłyszymy, to okaże się, że jest przyjemna dla ucha i doskonale wpasowuje się w klimat. Nie są to typowe brzmienia jednostrunowej gitary, a bardziej stonowane utwory.
Jeśli ktoś jest szczęśliwym posiadaczem XBOX ONE, to mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że oprawa graficzna nie zestarzała się w ogóle. Do dziś może zachwycać fenomenalnie wykonane niebo czy świetna woda, same modele postaci też nie mają się czego wstydzić. Aż ciężko wierzyć, że Red Dead Redemption wyszedł 8 lat temu!
Podsumowując, Red Dead Redemption to nieoszlifowany diament, który stał się ofiarą własnych twórców, którzy zbyt wpatrują się w swoje najsławniejsze dzieło. Wielki krokami nadchodzi już trzecia odsłona serii Red Dead i czy okaże się ona najlepsza? Pod względem rozgrywki mam nadzieję, że tak, jednak widać, że twórcy idą w luźniejszy klimat cofając się w czasie, co od razu sprawia, że RDR 2 jest o wiele mniej ambitnym tworem, ale trzymam kciuki za następną część martwego odkupienia.