RETRO: Castlevania: Bloodlines (1994)
Wspomniany Mega Drive Segi pozwalał na tworzenie bardzo szybkich gier, a nawet teoretycznie był potężniejszy do SNES'a. Taka wybuchowa mieszanka mogła pozwolić na Castlevanie, która mogłaby naprawić wszystkie błędy poprzedników i udoskonalić formułę serii.
Tak się oczywiście nie stało, ale grzechem byłoby nazwać Bloodlines złą grą. Co więcej, Sedze udało się stworzyć własną grę, a nie odcięty kupon.
Akcja gry przenosi na nas do nie aż tak odległego XX wieku. W 1914 doszło do zamachu na arcyksięcia Austro-Węgier, a pogłoski mówią, że w przewodziła nim dziwna i tajemnicza kobieta. Była to Elizabeth Bartley, która wraz z Droltą Tzuentes chce doprowadzić do powstania z martwych swojego Lorda - Draculi. Ogromne zamieszanie wywołane I Wojną Światową ma być osłoną jej działań, polegających na zbieraniu sił zła z całego świata. Potomkowie legendarnego rodu Belmontów: John Morris i Eric Lecarde podróżują po całej Europie, aby dopaść Elizabeth i ją powstrzymać.
Samo zniknięcie Belmontów jest dość dziwne, ponieważ w 1999, po 200 lat nieobecność powraca kolejny potomek, Julius Belmont, ale nie koliduje to z fabułą serii.
Dzięki historii, gra zyskała wiele ciekawych rozwiązań: Od początku gry możemy wybrać, którym łowcą chcemy grać i cały czas będziemy odwiedzać zupełne inne kraje, co bardzo sprzyja różnorodności.
Owi łowcy posiadają odmienny styl rozgrywki. John Morris jest wyposażony w legendarny bicz, Vampire Killer, które zadaje duże obrażenia, ale nie jest szybki, a Eric Lecarde ma włócznię, która atakuje na duży dystans, jest szybsza, ale zadaje mniejsze obrażenia.
Lokacje stały się zupełnie liniowe, podobnie jak w trylogii na NES. Dzięki motywie o podróżowaniu po Europie zupełnie się od siebie różnią i każda z nich posiada charakterystyczną dla danego miejsca architekturę i potwory. Wprowadzono też niewielką namiastkę modelu zniszczeń: Podczas poziomu w Rzymie atakuję nas minotaury z halabardami, które niszczą pobliskie kolumny. Czasem musimy nawet zniszczyć przed sobą jakieś obiekty, aby poruszyć akcję do przodu.
Mimo tego wszystkiego, to graficznie bywa nierówno. Poziomy rzeczywiście są różnorodne, ale tła często stoją w miejscu i nie mają tyle detali, co Rondo of Blood. W grze nie ma takich efektów, jak w IV, czyli elementów 3D i obracających się poziomów, ponieważ konsola po prostu nie pozwalała na ich wyświetlanie.
Pozwalała za to na odbicia w wodzie, które do dziś robią wrażenie i zwiększenie liczby wyświetlanych potworów.
Reasumując: Każda osłona miała swoje innowacyjne elementy, ale w innych jest słabsza.
Ówcześnie była to najszybsza odsłona jaka się ukazała. Mega Drive przyspieszył ataki nasze i potworów, chodzenie i ruch platform
Znacznie też zwiększono poziom brutalność; pierwszy zamek ociera się wręcz o gore, a reszta też daje radę. Przeciwnicy dosłownie "rozpaćkują się" i odpadają im różne części ciała. W dalszych etapach gry poziom przemocy spada, jednak dalej stoi na wysokim poziomie
Muzycznie jest nieźle. Sega była znana ze swoich szybkich, rytmicznych i wpadających w ucho tworów. Bloodlines nie odstaje od tej zasady.
Muszę przyznać, że pozostałe części maiły lepszą muzykę, ale tu nie jest aż tak gorzej.
Za to dźwięki mnie dość rozczarowały. Dźwięk uderzania biczem w potwora to po prostu jakiś pisk, co zabija większość satysfakcji z ataków.
Gra znacznie ograniczyła nasze ruchy względem IV. Nie możemy się poruszać w trakcie skoku ani zmieniać jego kierunku. Atakowanie we wszystkie 8 kierunków też odeszło w zapomnienie, ale pozostał atak w 45 stopni, więc nie jest najgorzej i wyjątkowo rzadko miałem sytuacje, gdzie ginąłem przez nieudany skok. Głównych generatorem tych momentów była walka z Gargulcem; platforma, na której stoimy cały czas się porusza, a boss cały czas lata nad nami i utrudnia atak. Brakuje mi też mocno fizyki bicza z IV, ale to niestety kwestia techniczna.
Dla równowagi, bronie poboczne otrzymała dwa rodzaje dodatkowego ataku - słabszy i mocniejszy. Przypominają te z Rondo of Blood, ale nie czynią już tak ogromnych obrażeń i są bardziej zbalansowane, z wyjątkiem jednej; jest to niebieska kula, które sieje spustoszenie na ekranie i go "czyści". Nie musimy nawet celować; sama namierza przeciwników. Jednak po otrzymaniu jednego ataku już ją tracimy, więc jest dedykowana doświadczonym graczom.
Co do bossów, to są nieźle wykonani i mimo tego, że są od nas zawsze kilkukrotnie więksi, to nie stanowią większego wyzwania, z wyjątkiem wyżej opisanego Gargulca.
Sega wykonała kawał dobrej roboty tworząc Bloodlines, ale nie uniknęli potknięć przez ograniczenia konsoli, ale też przez własną... głupotę? Bardziej nazwałbym to przyzwyczajeniami; twórcy nawet wrócili projektem poziomów do lat 80. stawiając na to co znane, bezpieczne i lubiane (nie jest to może poziom dzisiejszych gier AAA, ale coś w tym jest).
Bloodlines nie brakuje oryginalności, a wręcz przeciwnie - dostajemy parę bohaterów i charakterystyczne miejsca w Europie do eksploracji. Jednak brakowało poprawy błędów, które seria nosiła ze sobą przez lata.
Na szczęście, trwały lata 90., lata kreatywności, które zrewolucjonizowały wiele gatunków i to samo miał stać się Castlevanią.